Ostatnio trafiłem na taką o dyskusję – i postanowiłem napisać swoje przemyślenia w tym temacie. Mianowicie: jak to się stało, że urban kiz od 2015 roku (wtedy powstała nazwa i uznano go osobny taniec) do teraz (2022) stał się nieporównywalnie popularniejszy od kizomby, że w Polsce mamy tylko jeden prawdziwie kizombowy festiwal (WKF), a urbanowych w ch😳j, że w mieście, w którym mieszkam (Katowice) nie odbywają się żadne kizombady, a urbanowe imprezy 1-2 razy w tygodniu. No jak?
Po pierwsze: muzyka. Ale nie chodzi o to, że urbanowe wałki są bardziej zrozumiałe dla europejczyków, bo mają prostszy, wyraźniejszy rytm, samplują popowe hiciory (ostatnio na szczęście coraz częściej też afrykańskie i karaibskie) i są względnie wolniejsze, więc się człowiek tak nie zmęczy (bo jak ma dobrą technikę tańca to się zmęczy i to bardzo). Chodzi o to, że można je względnie łatwo miksować i produkować. Wystarczy kontroler i odrobina skilla z założeniem loopów, kliknięciem „sync” i przesunięciem suwaczka – i można zagrać imprezę (niech ktoś tak spróbuje z rootsową kizombą albo niedajboże sembą). Wystarczy laptop z Fruity Loops, paroma sample packami oraz konto na SoundCloud – i mamy szansę zrobić hiciora granego na każdej imprezie. I zaznaczam – nie uważam, że to źle, uważam wręcz, że to bardzo dobrze, ta swoista egalitarność w muzyce urban kizowej mi się podoba. Muzykę okołokizombową stworzyć jest trudniej – trzeba coś zagrać, zaśpiewać (oczywiście po portugalsku lub w kimbundu, od biedy w jakimś kreolskim), nagrać, przekonać jakiegoś DJ-a, żeby łaskawie gdzieś puścił. Wyjątkiem jest tarraxinha, ale coraz częściej puszcza się ją wyłącznie na imprezach urbanowych (nad czym ubolewam). Zatem – więcej nowej, na bieżąco powstającej muzy, w dodatku promowanej wzajemnie przez artystów via SoundCloud (vide „wyślę ci za darmo swój kawałek, jak go udostępnisz na swoim profilu”), więcej DJ-ów (tych potrafiących zagrać kizombadę w Polsce jest dosłownie kilku) → większa popularność urban kizu.
Po drugie: wolność. Kizomba jest tańcem mającym swoją historię, znaczenie kulturowe, korzenie w tradycyjnych tańcach afrykańskich. Taniec musi spełniać konkretne uwarunkowania, żeby mógł być nazwany kizombą lub sembą. Oczywiście mamy tu ogromne, niezgłębione wręcz możliwości interpretacji muzyki, budowania swojego stylu, opowiadania tańcem historii, „rozmowy” w parze, łamania schematów itd., niemniej trzeba pamiętać, żeby nie nazwać „kizombą” czegoś, co nią nie jest. W przypadku urban kizu ładunku kulturowego nie ma, jego krótką historią i korzeniami nikt się nie przejmuje – więc można nim nazwać praktycznie wszystko. Każdy może wyjść na parkiet i zatańczyć w parze co zechce i jak zechce (do dowolnej wręcz muzyki), podpisać to „urban kiz” i mało kto się przyczepi, wszak „show your style”, niy? Idąc dalej – podobnież każdy może łatwo stać się instruktorem, jeśli tylko przekona ludzi do płacenia mu hajsu za naukę takiego czy innego sposobu tańczenia. Nie musi taki ktoś – jak w przypadku kizomby – zgłębiać korzeni tańca, podstawowych zasad w nim obowiązujących czy afrykańskiego ruchu ciała. Stąd dużo większa liczba instruktorów urban kiz (w mojej okolicy prawdziwej kizomby uczy tylko jedna osoba, zaś urbanowców jest już chyba kilkunastu) → większa jego popularność.
Po trzecie: sexy. Urban kiz jest sexy. Panie ubierają obcisłe wdzianka podkreślające sylwetkę oraz wysokie obcasy, panowie dbają o nonszalanckie haute couture, zaś sam taniec zawiera sporo elementów flirtu, na oko gdzieś w pół drogi do bachaty sensual. Kizomba ma zupełnie inny vibe (często np. bardziej niż na ekspozycję urody stawia się na afrykańskość kreacji), wystarczy obejrzeć i porównać fotki z dowolnego festiwalu urbanowego oraz kizombowego (jak dla kogoś za dużo, to niech skupi się tylko na fotkach „gwiazd”). Czy trzeba tłumaczyć jak to wpływa na popularność obu tańców?
Po czwarte: promocja. Urbanowcy w to umieją – brylują na fejsbukach, instagramach, youtubach, poświęcają czas i pieniądze na nagrywanie profesjonalnych filmików, dem, na fachowe sesje zdjęciowe, wykupują kampanie reklamowe, sprzedają ciuchy, robią biznesy. Filmiki z prawdziwą kizombą to często nagrywane z ręki tanim smartfonem tańce z jakiegoś angolskiego podwórka, ew. „kizomba na rua”. Są oczywiście i fachowo zrealizowane, ale jest ich nieporównywalnie mniej. Już nie wspominam o demach podpisanych „kizomba”, które wcale tego tańca nie przedstawiają (jak mające chyba najwięcej odtworzeń na YouTube „Soha Mil Pasos” Isabelle & Felicien’a) i które ludzi mogących prawdziwą kizombę polubić zniechęcają, a pozostałych ostatecznie kierują ku urban kizowi. Albo kursów tańca błędnie podpisanych „kizomba”. Oba te zjawiska powodują, że garstka osób znających i rozumiejących kizombę raz na jakiś czas próbuje interweniować w mediach społecznościowych, co skutkuje gównoburzami i robi tylko złą sławę społeczności – ale co poradzić, albo będzie się bezczynnie patrzeć jak ktoś wciska kursantom bzdury o ukochanym tańcu albo będzie się uznanym za gównoburzcę – i tak źle, i tak niedobrze (pomijam przypadki osób praktykujących podły elityzm w rodzaju „byłem/byłam w Angoli, a ty plebsie nie”, wstyd mi za nich). W urban kizie tych problemów nie ma (patrz punkt „wolność”), więc osoby świeżo wchodzące w „światek taneczny” po prześledzeniu iluś fejsbukowych dyskusji wybierają właśnie ten taniec.
Po piąte: sposób uczenia i trudność. W Angoli tańca uczy się zupełnie inaczej, niż w Europie. Nie ma tam rozliczeń kroków, tłumaczenia ruchów, ćwiczeń technicznych, za to leci cały czas muzyka, a instruktorzy mają podejście „patrzcie na mnie i próbujcie powtórzyć do skutku”. Tam to działa, ba, tam się małe bajtle uczą w ten sposób tańczyć – obserwując i naśladując starszych. Nie pytają o to jak dany ruch jest wykonywany, w którą stronę jest obrót na „trzy”, którą ręką i jak prowadzić partnerkę. Mamy oczywiście w Polsce (i nie tylko) instruktorów kizomby potrafiących rozłożyć ten taniec na zrozumiałe dla białasów regułki i techniki, część Angolczyków bywających regularnie „u nas” też już to robi, niemniej spora część mistrzów gdy tu trafia, to – niestety – z perspektywy przeciętnego uczestnika festiwalu ich metodologia przekazywania wiedzy jest mało skuteczna. Inaczej jest z urban kizem, ponieważ jest to styl całkowicie europejski i uczony po europejsku – przez co na każdych zajęciach kursant dostaje informacje w postaci dlań czytelnej. A przede wszystkim – moim zdaniem kizomba jest tańcem zdecydowanie trudniejszym dla początkującego, w urbanie próg wejścia jest dużo niższy. Trzeba sporo cierpliwości i parkietogodzin, żeby kizomba wyglądała i „czuła się” jak należy, choć oczywiście bardzo warto – do czego niestety nie każdy instruktor potrafi kursantów przekonać.
To by było na tyle, tak bardzo pokrótce. Zapraszam do kulturalnej 😉 dyskusji, bo jestem naprawdę ciekaw czy moje przemyślenia są choć trochę podzielane.
Ave virgula!